15 maja 2020, 21:54
Ja odpuszczam sobie grzechy. Zwłaszcza grzech lenistwa. Nie chcę stać się człowiekiem tzw. sukcesu. Przez takie podejście stanę się co najwyżej człowiekiem rozczarowanym, poharatanym. Wystarczy mi już tych marzeń, dalekosiężnych planów, rozmyślań, afirmacji i zaklinania rzeczywistości. Czas trochę pożyć. Póki czas. Jebać sukces. Najlepsze na świecie są zwykłe dni i wcale nie te, których jeszcze nie znamy. A te, które aktualnie poznajemy. Tu i teraz. Zen. Prawie, jak amen. Lub ament, jak kto woli.
Lubię takie chwile, jak ta. Niewiadomo skąd przychodzi uczucie, że nastąpił jakiś przełom. Ktoś narysował krechę. Coś mówi, że coś się zmieniło. Coś z założenia istotnego. Bo w sumie nie wiadomo co. Nigdy do końca nie wiadomo, o co chodzi. Ale wiemy, kiedy o coś chodzi. I ja mam taki moment teraz. Łapię tę chwilę, zachłannie, jak pies szynkę.
Jest noc. Wypiłam kawę. Czy opisywanie tego nie jest wyrazem totalnego egocentryzmu? To dość pojebane. Życie jest wystarczająco pojebane, żeby to poczuć. Chociaż nigdy nie wiadomo na ile, bo miara w tym wypadku jest subiektywna, jak kompleksy. Wszystko jest pojebane. Odkładam komputer. Ament.